szparagi, porzeczki i mięta

Ach, więc lato. Jak zwykle do połowy sierpnia w dolinie dolnej rzeki żar lał się z nieba. Potem zawiało, chmur nawiało, popadało nieco i już. Jest znośnie.
Spoglądam za okno: przypieczone tymianki, co do których frau nigdy nie jest pewną, kiedy podlewać, by nie przelewać i co to właściwie znaczy regularnie, chwieją się na wietrze.
Przypominają o: końcu truskawek, końcu szparagów oraz powolnym dogorywaniu malin.
Ogólnokrajowy szał na miętę w każdym wydaniu (zwłaszcza tym kolorystycznym) dotarł i na prowincję. Darowano sobie jedynie miętowość elewacji bezlitośnie eksploatując w zamian budyniowe żółcie w ramach prac spod znaku Re. Spacerując pod rękę z Katarzyną Gdyńską ze zdumieniem odkrywamy spółdzielczy kwietnik.




Bilans lata: pływanie w towarzystwie wydry, gruzińskie wino z nieprzyzwoicie ozdobnej butelki przy akompaniamencie szeleszczącego w trawie borsuka (!), tony szparagów zjedzonych pod każdą możliwą postacią, porzeczkowy dżem polecony przez Zet (nareszcie należycie kwaśny choć ze sklepowej półki), miesiąc bez Rümcajsa, niezliczone metry kolorowych, ostentacyjnie wzorzystych tkanin.
I Frances Ha.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz