i byndzie w końcu maj u mymelfrau

Powoli rodzi się bziknięta seria :). Wszystkim tym działaniom patronuje widok za oknem. Nuuu, raczej mało optymistyczny. Jak co roku zastanawiam się, co jest szpetniejsze: zima w mieście, czy też zima za miastem.
I wiele zależy chyba od tego, w jakim kierunku się udamy. Tegoroczny styczeń zadziwia i zastanawia swą aurą. Wywinął niezły numer: kilka dni z dodatnią temperaturą, jeden donos zza małej wody (podobnież TAM, w Wielkiej Brytfannie już kwitnie coś) i Mymelfrau popłynęła. A więc mamy maj w gałganach i wspomnienie zeszłorocznych objawień. W zamrażalniku twarde jak kamień truskawki i żonkile na parapecie, poduchy na kanapie obleczone w słoneczniki. Ale nic nie zastąpi spacerów wśród betonowych (tak! betonowych) wysp Miasta. Jedna z zeszłorocznych, majowych właśnie, konkluzji: chyba rosłam razem z tymi krzakami, bo całe dotychczasowe życie ich nie widziałam :). Okazało się, że mieszkańcy wielkiej płyty, dziś już obłożonej i przemalowanej na "wesołe" (sic!) kolory wykazali się niesamowitą wręcz gospodarnością. Przemykając pomiędzy poszczególnymi bryłami budownictwa czasów minionych, miałam przyjemność obcować z rozbuchaną, rozkwietnioną, rozświergoloną częścią miasta. Prawie w centrum, wśród siatki głośnych, ruchliwych ulic. Wszystkie marne kępki turków i podeschniętych niezapominajek mogą się schować ze wstydu przy tych małych enklawach zieleni. Co kawałek bez, dzika róża, magnolia, jakieś cuda - bluszcze, a pomiędzy klatkami zielona łąka chwastów i mleczy. Mnóstwo kwitnących drzew, zacienionych zakamarków, mirabelki, dzikie jabłonie i żywopłoty. Przy tym wszystkim współczesne "nowe, piękne osiedla" wyglądają dość marnie. Morelowe klocki tonące w glinie, wśród niedokończonych chodników. I przykucnięte turki, o które nikt nie dba.
Zastanawiające, bo to, co bezczelnie rozrosło się w ostatnich latach i bombarduje wszystkich kolorem i zapachem samo przecież nie wyrosło. Ktoś to wszystko posadził. I był na tyle rozsądny, że wybrał rośliny, które po okresie adaptacji można pozostawić praktycznie samym sobie. Koniec końców wyśmiewany, wielki beton jawi się jako przestrzeń atrakcyjniejsza do życia, aniżeli NOWE (w domyśle przecież lepsze, no bo jakże). Przynajmniej w Mieście tak to wygląda.
I póki co, nikt nie wpadł na pomysł, by wyrąbać kawał trawnika na parking. A za moim oknem z rozmysłem ścięto wierzbę. Wcześniej te same łapska ją tam zasadziły i nie przewidziały, że drzewo w przyszłości zabierze światło, bo rośnie zbyt blisko okna. Został tylko pień, na tyle wysoki, by zawiązać linkę podtrzymującą pranie. Miejsce sadów i ogrodów rozmieszczonych pomiędzy poszczególnymi budynkami ("ale to kiedyś, jeszcze przed wojną") zajęły blaszane garaże. Czekam na maj, na szczęście wystarczy przejść na drugą stronę ulicy.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz