przygoda, ach przygoda

Prawda jest taka, że właśnie w listopadzie poczyniła frau kroki w kierunku przygody. Od tego momentu wszystko podporządkowane zostało realizacji planu. Plan zakłada wyjazd w połowie stycznia. Do dnia wyjazdu muszą być zrealizowane wszystkie zlecenia, zamówione wszystkie tkaniny (z zapasem), wysłane paczki i dogadane kolejne realizacje. Wiadomo już na co zabrakło czasu: na wizytę w wietrznym mieście nad zatoką, na kawę z prowincjonalną krawcową drugą, na pogadanki z Z. Trudno, na wszystko będzie czas po powrocie. Tymczasem ja sama siłuję się z kocicą (humorzasta ostatnio), z zimą i oczywiście z tkaninami.
Siłowanie się z porą roku nieoczekiwanie przybrało dość niefortunny kierunek.
I tu warto wspomnieć, że od dłuższego czasu Mymel stara się pędzić życie minimalistki. W kwestii dajmy na to obuwniczej, sprawa wygląda tak: jedna para butów na jedną porę roku (obuwie letnie plus jesienno-zimowo-wiosenne), trzewiki dobre, żywotne, z gatunku tych na lata.
Wraz z początkiem nowego w jednym z butów puścił szew. Oczom zadziwionej frau ukazała się wolna przestrzeń pomiędzy piętą a podeszwą. Zadziwienie spowodował fakt, iż obuwie okazało się naprawdę szyte, nie zaś klejone, macerowane i diabli wiedzą co jeszcze. Sprawa nie wyglądała na poważną, toteż rozentuzjazmowana eM udała się do szewca. I tu zaczęły się problemy. Szewc stanowczo oznajmił, iż on teraz nie szyje, tylko klei (!) i odesłał frau do rymarza. Rymarz zaś kazał czekać dni siedem i pół (!!!).
Zima łagodna, w miarę ciepło jest i sucho. "Przeżyję" rzekła sama do siebie i zostawiwszy buty w czułych objęciach posiwiałego rzemieślnika wróciła do domu tramwajem.
Następnego dnia kraj zaatakowała zima. Temperatura spadła poniżej zera. W kolejnych sypnęło śniegiem, na chwilę przyszła odwilż i znowu sypnęło. Data wyjazdu zbliża się nieubłaganie, zamówienia przyrastają lawinowo, przemieszczać się trzeba, a pod ręką jedynie czerwone trzewiczki na delikatnej, cienkiej podeszwie nabyte z myślą o lecie.
Nic to, zaciska zęby, pomstuje na powolnego rymarza i brnie przez śniegi: na pocztę, do sklepu bławatnego, do pasmanterii. Jak wsiądzie na rower, to stopy marzną, jak zejdzie: to mokną. Nie bardzo wiadomo co gorsze. Ale! minimalizm rządzi, dopóki but się nie rozleciał, nowy nie zawita w domowe progi, po bucim trupie! Zrezygnowana frau przeczłapała miasto wzdłuż oraz wszerz w absurdalenie czerwonych bucikach na cienkiej jak pergamin podeszwie, z finezyjnie wyciętymi dziurami (dla komfortu stopy latem). Obecność takiego właśnie buta na nodze zimą w towarzystwie grubej, wełnianej czapy, szala owiniętego wokół szyi trzykrotnie oraz całkiem ciepłych rękawiczek spowodowała kompletną, estetyczną znieczulicę.
- Chryste, jak mnie coś potrąci, będą mieli niezły ubaw na SORze.
Bo oczom frau ukazał się taki oto zestaw tekstyliów: majty w grochy, podkoszulek w szaro-granatowe paski, koszulka z długim w biało-czarne paski, skarpetki w paski turkusowo-szare, spodnie, ehm, spodnie granatowe we wzorek (kremowe jabłuszka), litościwa kurtka, na szczęście, w niezwykle stonowanym kolorze bordo (obok absurdalnie czerwonych butów).
Potrzeba posiadania przyodziewku z gatunku BASIC w tym wypadku jest jak najbardziej zrozumiała, zwłaszcza że bogactwo wzorów oraz kolorów nieodmiennie zgrywa się i współgra ze sobą jedynie na wybiegach.
Ten minimalizm w życiu frau odnośni się wyłącznie do ilości posiadanych obiektów.

Tymczasem w dalszym ciągu rządzi wełna.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz