zzielenienie

Dom na kurzej stopce dopadła proza życia.
Kiedy to lwia część społeczeństwa (z premedytacją eM nie użyje tu określenia "narodu") ruszyła na północ/południe/wschód/zachód, by zażyć wypoczynku mieszkańcy kurzej stopy zabrali się do dzieła. Aura sprzyjała: sucho, ciepło, duuużo słońca. Farby od tygodnia czekały cierpliwie, wcześniej rządkiem ustawiono je wzdłuż ściany. I w końcu nastąpiło wielkie otwarcie pierwszej puchy. I tu pozwolę sobie na malutką dygresję, gdyż jest się czym chwalić. To ogromny postęp: od decyzji do zakupu. Proces wyboru koloru, następnie zaś odcienia odcienia koloru dłużył się niezmiernie. Pierwsze pertraktacje rozpoczęły się już w okresie zimowym a zakończyły ostatecznie przy kontuarze obok mieszalnika.
Tako więc: lato, ciepło, bursztynowe napoje chłodzące się w lodówce. Za oknem: dzwonki, fruwające płatki kwiatów i.... te biedne,  poodcinane wierzby, wiotkie i młode jeszcze (tego nie umiem nijak wyrozumieć, karramba!). Wraz z rozpoczęciem corocznych pochodów otworzyliśmy pierwsze wieczko. I poszło! Lawendowy na ściany. Kilka wygibasów przy odcinaniu sufitów "z ręki", bez tych wszystkich tajemniczych przyrządów oferowanych przez panów w drelichowych ogrodniczkach (protekcjonalnie odnoszących się do człowieka w ten szczególnie denerwujący sposób).
Kolejny dzień spędzony na mordowaniu się z półkami, poszukiwaniu "haków prostych" (panów z kultowego, prowincjonalnego "żelaznego" bardzo lubimy i czcimy niemal, gdyż zawsze doradzą, podadzą, zaradzą, a jak nie mają, to skierują dokąd trzeba).
Trzeciego dnia remontu kurzej stopy nastąpił mały dramat. Otwieramy puszeczkę, patrzymy po sobie spode łba, ale jeszcze nic. Jeszcze cicho-sza. Wykonujemy (niepewnie) pierwszy mazg na ścianie. Zaczyna się: główkowanie, przypominanie, w końcu sprint do komputera, otwieramy klapę, wystukujemy nerwowo słowo na klawiaturze, do tego cyferki, przyklepujemy i.... już nam Drogi Doktor Google wyświetla nagą prawdę: to nie ten kolor! To nie ten, w życiu Mymla nie wybrałaby PISTACJOWOŚCI, Rumcajs też nie. Nigdy, przenigdy z własnej woli, chyba że w słonecznych okularach.
Towarzystwo posmutniało. Gdzieś po drodze od komputera do mieszalnika zawalił człowiek (Rumcjas) albo maszyna (Mymel).  Co zrobimy jak farby zabraknie? Nie wiadomo. No bo co tu domieszać, skoro nie ta barwa. Jaką jest ta w puszce, co się pod właściwą podszyła? Nie wiemy.
Malujemy więc dalej, a im dalej, tym gorzej. Od patrzenia oczy bolą, ale rady nie ma.


Okres adaptacyjny trwał około 3 dni. Nie tak łatwo jest przestawić się  z ciemnej, zakurzonej warzelni czarownicy Tekli na kulinarne królestwo techno - Calineczki.
Daliśmy radę. By dopełnić obrazu całości Rumcajs winien zgolić brodę i założyć białe tenisówki, Mymel zaś: posmarować paznokietki, ułożyć włos w gustowny kask i zastygnąć w uśmiechu. Ale z takie zmiany odłożymy na potem ;).
W ramach odpoczynku dla obolałych oczu, para stonowanych, szlachetnych zielenin:











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz