A mój dziadek polował na białe niedźwiedzie

.... babka zaś zażywała orzeźwiających kąpieli w przeręblu.





Przygotowania do wiosny trwały już od dłuższego czasu: dotarły paczki z kolorowymi, wzorzystymi tkaninami, dotarły okulary przeciwsłoneczne (cha cha cha), wyprane zostały wszystkie kapy, poszewki na poduchy, rozwieszone nowe linki na pranie. W taki oto sposób minął miesiąc i pół. Zaniepokojona faktem, że jakoś dziwnie, bo nadal należałoby rozpalać w piecu codziennie, wyglądam za okno, patrzę w kalendarz i dochodzę do wniosku, że pokłady cierpliwości wyczerpały się właśnie teraz.
No bo jak to tak? Schodzimy z Rümcajsem do piwniczki (niestety nie takiej na szlachetne trunki), a w niej pusto. Po raz trzeci tej zimy. Przypominam sobie, że kiedy po krótkotrwałej, przedwiosennej plusze spadł śnieg, cieszyłam się, jak to frau. Jednak teraz, kiedy po nogach powiewa chłodem od podłogi, my zaś widząc za oknem słońce łudzimy się, że być może dziś zacznie się prawdziwe ciepło, entuzjazm wyparował, a w jego zastępstwie pojawiło się zniecierpliwienie. Po południu już wiadomo, że cieplej nie będzie. Każde z nas karnie chwyta pęczek chudych, wysuszonych drewek i odczynia uroki. Jedno przy piecu kaflowym, drugie przy żeliwnej kozie. No i jest w tym jakiś rytm, jest to rytuał jakiś, co porządkuje dzień, sprawia, że ma on swoje stałe punkty w programie. Przyznam szczerze: wolałabym już zamienić ów obrzęd na wielkie wyjścia w dni targowe. Ale ta połowa roku, kiedy porzucam kosz na drewno i łapczywie chwytam za ten na warzywa (i owoce) jakoś cholernie uparcie nie chce się rozpocząć. Zmęczona już jestem ja, zmęczeni Rümcajs i kot. Sikorki tłuką pustym karmnikiem o szyby, sąsiedzi toną w błocie. Za dnia topnieją stare zaspy, w nocy usypują się nowe. Rezygnuję z wypatrywania przez okno czegoś, co chyba w końcu nastąpi.
I wszywam w marynarkę ocieplaną podszewkę.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz