refleksje książkowe

Kto czyta, ten zbłądzi.
Tak to już jest. Czytanie uczy, boli, zmusza do myślenia. Czytacze: owo plemię dość nieliczne (przynajmniej w naszej krainie) w dzisiejszym mieście lekko nie mają. Nawet na prowincji... Z czytaniem jest tak, że jak się bakcyla załapie, tę zarazę co umysł drąży nieustannie, pozbyć się go trudno. Popada więc człek (najczęściej dość szybko i niewinnie się zaczyna od "mamoooo, a co tu jest napisane?") w stan pewnego wewnętrznego przymusu. Zarażony przepada dokumentnie: czyta wszystko. Czyta napisy na biletach, teksty na ulotkach, składa bezwiednie literki na banerach, bilbordach, nerwowo przebiega wzrokiem po osiedlowych gazetkach i tablicach ogłoszeniowych działkowców. Wchodzi do przychodni i czyta: o cholesterolu, żylakach, chorobach układu krążenia, próchnicy, zwyrodnieniach postawy, chorobach tarczycy i innych równie przyjemnych sprawach związanych nieodmiennie z życiem, jego tokiem nieubłaganym i kresem.
Najgorzej jednak ma czytacz wygłodniały. No bo na książkę czasem czasu brak. Przydałaby się zatem jakaś prasówka do kawy w przerwie między kiecką a portkami (wszak inaczej dupsko do krzesła, a ręce do maszyny przyrosłyby - trzeba odpoczywać), a tu niestety nie tak łatwo, oj nie nie.
Siadła raz Mymla, się zastanawiać jęła, kiedy to ostatnim razem doznała słownej orgii, jakaż to gazeta była, co uziemiła, przykuła, spokoju nie dała. Kiedy to ostatnio zdarzyło się przeczytać rzetelnie, z zacięciem od deski do deski? Nie pamiętała ona. Więc się zamyśliła: starość to? znudzenie? zblazowanie wszystkowiedzącegojuż ęteligienta? doprawdy, tak szybko? niemożliwe, co to, to nie.
W międzyczasie odbyło się kilka spotkań towarzyskich z pewną zaprzyjaźnioną wielce, młodą filolożką*.
Morze kawy i łez wylano, nautyskiwano jak stare babuleńki, że cóż to za niesprawiedliwość, kiedyś, kieeeedyś trzeba było kryć się po kątach i ukradkiem ze stronic spijać słowa, bo każda złotówka stypendialna hołubiona była i oglądana z prawej oraz lewej strony, a teraz, teraz gdy już wreszcie można z czystym sumieniem wkroczyć  (na chodnik) i stanąć (przed okienkiem) i poprosić w kiosku o.... to teraz nie ten smak już i nie te rumieńce. I kultura słowa spada, a państwo redkatorstwo, korektorstwo nierzetelne, nie szanuje słowa, nie obraca go już po kilka razy przed użyciem. Więc siedzimy zawiedzione.
I nagle, choć nie bez goryczy i nie bez zastrzeżeń pojawiło się objawienie.
Na fali protekcjonalnej dość akcji zainicjowanej przez GW (do tego jeszcze wrócę) pojawiła się publikacja zatytułowana ot tak sobie, zupełnie po prostu Książki. Fakt pojawienia się tegoż (mam nadzieję) periodyku uradował niezmiernie i Mymel i młodązdolnąfilolożkę (w skrócie Z.). Pierw zgoła nieśmiało i na paluszkach podeszły do regału: stoją dwa egzemplarze i kuszą. Zwykle dzieje się tak, że jedna kupuje "na próbę", porywa do domu, czyta przez noc czyta, a potem przekazuje. Ale tu na razie stoją. Gapią się, kalkulują (bo już dość rozczarowań, dość straconych godzin, zawiedzionych oczekiwań dość mają). Z drugiej strony: dwie weszły, dwie schwycą i pójdą do kasy podejdą? Tak na raz? Jak krnąbrne przedszkolne, że jak ty masz to i ja mam i basta? Ale papier nęci, pachni, kusi literami.
Eeech wzięły obydwie, wzrok przy kasie spuściły skromnie, szybko dopełniły fromalności i zdobycze poniosły do domów.
Aaaaach cóż to był za zachwyt, cóż za czytelnicza orgia weekendowa. Dawnom się tak nie naczytała. Cała gazeta, caluteńka od deski do deski i ani chwili dekoncentracji, ani ziewnięcia nawet.
Jesteśmy zachwycone i chcemy więcej, częściej, grubiej (gdzieś Mymel wypatrzyła, o nieszczęsna, że to kwartalnik ma być! kwartalnik! a te dranie, te szuje redagujące ani słowa: co, kto, kiedy, jak i ile!).

P.S. Na fali dbałości o słowo drukowane oraz z troski o własne, dość skromne jeszcze zbiory**, korzystając z chwil krotochwilnych, remontowych, innowacjom wszelkim sprzyjających wytworzyła eM takie cuś. Wiedząc, iż geniuszem dizajnu ona nasza nie jest, długo zastanawiała się, gdzie widziała owo cuś. Oooj długo. A kilka dni później, szukając czegoś zgoła innego, zupełnie przypadkiem znalazła tu. I okazało się, że to jakby to samo, ale jednak nie, gdyż miast siedziska stolik mamy.







*karramba! z uporem maniaka fstrętny Word podkreśla filolożką, że niby tak nie jest po polsku? I że niby jak ma być, z zaprzyjaźnioną, młodą kobietą filologiem? Que?
**przyjemności życia w czynszówkach polegają między innemi na tym, że stare kominy oraz piece kaflowe produkując ogromne ilości kurzu oraz popiołu skutecznie demolują jakże cenne i życiu niezbędne książki.
A w szafach pozamykać wielka szkoda: stąd krótka już droga do zapomnienia :(.

1 komentarz:

  1. Mymelko! piekny jest Twoj stolik moim zdaniem nawet fajniejszy jak ten dizajnerski prototyp!

    OdpowiedzUsuń