ooooj rozświergotało się, zaludniło

W ciągu kilku ostatnich miesięcy zawirowało się, zagotowało się na podwórku.
Przybyła dzieciarnia: rozhasana, rozpasana, rozkrzyczana w letnim słońcu.
Jedno jest zadziwiające: ani razu Mymel nie usłyszała, by wśród dziatwy doszło do jakiegoś konfliktu.
Jak to zwykle w "grupce" bywa, każdy z jej członków (stałych, tubylczych, bądź zewnętrznych przybyszów) reprezentuje jakiś typ osobowościowy.
Mamy małą marudkę (maaamoooooo! mmmmaaaaaammo! maaaaaaaaaaaa..... i tak razy piętnaście), mamy lekko zachrypniętą kabareciarę. Jest i rojba, co to żadnego dachu się nie boi. I oczywiście chłopcy, którzy, jeśli  akurat nie wymądrzają się  (;P), to przynajmniej starają się przejąć pałeczkę i ustalać zasady gry.
Nic z tego, w dziewczynach siła, bo jest ich zwyczajnie więcej. Mimo to, do tej pory nie doszło do żadnego poważniejszego starcia. Siedzi sobie Mymel, dudni maszyną, czasem zastanowi się. Te kilkadziesiąt już lat temu wojny toczono nieustannie. Przez podwórko wyznaczona była linia demarkacyjna, której w stanie wojny nie wolno było przekraczać. Każdy, najmniejszy zatarg prowadził do natychmiastowego wycofania się na swoje pozycje i wyrysowania nóżkami obutymi w trampki wyraźnej, grubej krechy w szarawym, twardym piachu.
Minęło sporo czasu, mieszkańcy ani nie doczekali się choćby skrawka chodniczka, ani też nie wyrosło tu więcej trawy/chwastów. Jest jak było, z jednym wyjątkiem. Współczesna dziatwa zabawia się wyjątkowo zgodnie. Sekundują im dzielnie trzy miejscowe koty. Cztery tubylcze psy, każdy na swój sposób, fukają na nie (koty) i popiskują zazdrośnie na widok całkiem dobrze bawiącego się planktonu (jak zwykł mawiać mymelowy mistrz z dawnych, młodzieńczych lat).
Sielanka.
Nie ma linii demarkacyjnych, brak podziału na lepsze (bardziej niebezpieczne i zdewastowane) oraz mniej atrakcyjne dachy (wiadomo - bezpieczne), bo wszystkie są wspólne, do zdobycia razem.
I najważniejsze: nawet jeśli wybuchnie drobny spór, żadna z czcigodnych matek nie nadciąga z odsieczą ku swojemu dziecku uzbrojona li i jedynie w niezachwiewalną, nieobalalną pewność, iż jej dziecię "zawsze mówi prawdę zawsze mówi i/oraz nigdy nie kłamie".
Tak sobie myślała Mymel, dumała nasza frau. Skąd ta nagła zgodność, skłonność szlachetna, układność w codziennym obcowaniu. Mmmmmmmmmm.
Większość młodocianych, to świeży, sąsiedzki nabytek z ot, zaledwie kilkumiesięcznym stażem. Której mamy Mymel nie spotka, zrazu dowiaduje się, że dzieci wcześniej nie miały w sąsiedztwie dzieci. Zbieg okoliczności sprawił więc, że wszystkie się tutaj spotkały. Widać musiały być wielce towarzysko wyposzczone, tyle tygodni razem i nawet cienia konfliktu.
Niektórzy mogliby się  czegoś od nich nauczyć.
Czyż nie?







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz